Inkubacja jaj straszyków
Metod inkubacji jest tyle ile hodowców – każdy z nich ma jakąś własny, sprawdzony sposób. Początkujący, szukając informacji na ten temat może stanąć przed nie lada dylematem. Prawdą jednak jest, że pod względem efektów (czyli przede wszystkim procent klucia), różnice są tak małe, że właściwie niezauważalne. Każda z nich ma jednak swoje plusy i minusy, które chciałabym przedstawić w tym artykule. Celem inkubacji jest zapewnienie odpowiednich warunków do rozwoju zarodków w jajach. Największe znaczenie ma tu wilgotność – jaja przesuszone są do wyrzucenia, a zbyt duża ilość wody w inkubatorze znacznie obniża procent klucia (nie wspominając o wszędobylskiej pleśni, która również nie pomaga).
Temperatura, choć tak często wymieniana, jest zdecydowanie mniej istotna. Niższa (czyli np. 18°C) spowoduje jedynie „małe obsunięcie czasowe” (straszyki wyklują nam się później), wyższa z kolei rozwój przyspieszy. Jednak i tu nie należy popadać w skrajność – im bliżej 30*C, tym większe prawdopodobieństwo wyklucia się gynandromorfa (osobnika o cechach zarówno samca jak i samicy). Owady te, choć są ciekawostką pod względem biologii, w przypadku hodowli są całkiem bezużyteczne – potomstwa z nich na pewno nie uzyskamy, a i żyją znacznie krócej od swojego rodzeństwa. Za temperaturę graniczną uznaje się 40°C, kiedy to następuje śmierć zarodka.
Temperatury minimalnej jak dotąd nie wyznaczono. Zdarzało się że po przetrzymywaniu jaj np. w piwnicy, pojedyncze owady kluły się po roku. Inaczej jest jednak w przypadku owadów z rodzaju Acanthoxyla. Zamieszkują one Nową Zelandię oraz Wielką Brytanię, które przecież wcale takie tropikalne nie są. Owady nie są w stanie przeżyć zimy, dlatego też gwarancją przetrwania gatunku są jaja (odporne na niskie temperatury). Młode owady klują się dopiero na wiosnę.
W hodowli sprawia to nie lada kłopot, gdyż Acanthoxyla bardzo marudzą z kluciem, jeśli jaj nie przezimujemy. Potem również marudzą, ale to już inna historia…
Oświetlenie - konieczne nie jest, a właściwie to nawet zbędne. Ciekawostką jest, że straszykowate klują się głównie w nocy.
Więcej za to można powiedzieć na temat wentylacji. Ogólnie wentylacja być powinna, gdyż umożliwia swobodny przepływ powietrza oraz ogranicza rozwój pleśni. Ja jednak uznaję kilka wyjątków od tej reguły, kiedy to lepiej wentylacji nie robić.
Straszyki nie lubią częstych zmian wilgotności. Są w stanie zadoptować się w warunkach które nieco odbiegają od ich ulubionych, lecz jeśli zafundujemy im warunki skrajne co 24 h, będzie to mieszanka wybuchowa.
Klasycznym przykładem jest tu np. inkubacja w zimie, kiedy to mieszkanie ogrzewane jest kaloryferami. Suche powietrze sprawia, że jaja zraszać trzeba dosłownie co chwilę – w przeciwnym razie całe podłoże jest suche na wiór. W tym przypadku lepiej wentylacji nie robić, a po prostu zamknąć inkubator. Jeśli zaś rozwinie nam się mała pleśń – po prostu ją usuwamy.
Najprostszym rodzajem inkubatora jest zwykły pojemnik do żywności z substratem w środku. Warto wspomnieć również o tzw. „inkubatorze butelkowym”, o którym krążyła informacja w sieci. Ogólne założenie tej metody jest naprawdę super, gorzej jednak z odpowiednimi warunkami mieszkalnymi, by sposób ten się sprawdził. Inkubator ten składa się z 3 części: górnej (która stanowi odciętą górę butelki), dolnej w której znajduje się woda (odcięty dół butelki) oraz siateczki (gaza, moskitiera), przyczepionej do części dolnej, na której umieszczamy jaja. Woda z części dolnej miała parować, przechodzić do części górnej a przy okazji zwilżać gazę na której znajdują się jaja. Zero pasożytów, zero ingerencji z zewnątrz, zero problemów z pleśnią. Tak miało być. W praktyce jednak parowanie jest niewystarczające, by zapewnić odpowiednią wilgotność. Możemy oczywiście położyć inkubator na kaloryferze, wtedy jednak będą „zarodki gotowane na parze”. Można oczywiście jaja zraszać. Doprowadza to jednak do sytuacji, że krople wody znajdują się na jajach, co dobre również nie jest. (W inkubatorach które opiszę niżej, woda po prostu wsiąka w substrat). Inną sprawą praktyczną jest próba ratowania jaj, gdy przydarzy nam się mały wypadek podczas pracy. Jeśli źle zamocujemy siatkę, jaja będą pływać w wodzie. Jeśli inkubator nam spadnie – to samo. W przypadku substratowych, jaja po prostu wymieszają się z podłożem (trzeba będzie poświęcić trochę czasu żeby je potem znaleźć, ale owadom to nie przeszkadza ;)
Na każdym inkubatorze warto wprowadzić pewne oznaczenia, szalenie przydatne do prowadzenia obserwacji, albo by się najzwyczajniej nie pogubić. Ja na pojemniku zawsze zapisuję gatunek, datę złożenia jaj/rozpoczęcia inkubacji, ilość jaj, oraz czy pochodzą z zapłodnienia płciowego czy też partenogenezy.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na wielkość zbiornika. W zbyt małym częściej pojawiają się problemy z pleśnią, w zbyt dużym będziemy potem szukać wszystkiego po kilka godzin. Tyle samo trwać będzie wyciąganie hiperszybkich, rozbiegających się na wszystkie strony świata larw (a jest to sprawa dość istotna, i jak się tylko da – lepiej uniknąć takiej sytuacji ;) . Najlepszym rozwiązaniem wg mnie są pojemniki na żywność ok. 2 l, w których trzymam po 2-3 gatunki. Poza tym, można je ustawiać jeden na drugim, nie zajmują zbyt wiele miejsca, dzięki przezroczystym ściankom widzimy co i ile się kluje, łatwe do czyszczenia… jednym słowem: rewelacja.
Substraty
W przypadku inkubatorów substratowych, mamy do wyboru: włókninę kokosową, torf, ligninę, chusteczki, watę, wermikulit, piasek… do wyboru do koloru, bo tyle propozycji znaleźć możemy w sieci. Na pierwszy rzut na pewno wykreślimy z tej listy torf. Pomijając fakt że w czasie inkubacji pleśnieje już w pierwszym tygodniu, to możemy sobie wyhodować również inne przemiłe stworzonka. Teoretycznie nie ma w tym nic złego, jednakże jaja są bardzo dobrą przystawką, gdy stworzonka te są głodne. Potem, na pewno wykreślimy watę – ciężko z tego wyplątać jaja, z utrzymywaniem wilgotności też idealnie nie jest (albo za sucho albo za mokro…).
A teraz pozostałe:
- Włóknina kokosowa: świetnie trzyma wilgotność, łatwo dostępna. Jednak tutaj również może rozwinąć się pleśń. Ewenementem były grzybki (najzwyklejsze, kapeluszowe grzybki), które wyrosły kilku hodowcom, kupującym włókninę tej samej firmy.
Osobiście włókninę stosuję do mniej wartościowych gatunków, lub które mam już rozmnożone i strata w postaci 5-10 jaj nie stanowi żadnego problemu. We włókninie inkubuje się gatunki, których jaja są zakopywane (Eurycantha, Brasidas, Aretaon). Wkładamy wtedy przygotowany inkubator do terrarium z owadami (warstwa substratu powinna być bardzo gruba – więcej na ten temat znaleźć można w opisach poszczególnych gatunków). Owady za pomocą pokładełka, składają jaja do inkubatora. Osobiście w tym przypadku jestem zwolenniczką teorii „owady wiedzą lepiej”, i jaj staram się nie ruszać. Najwięcej problemów jest właśnie po przełożeniu jaj, albo gdy hodowcy zachce się inkubować jaja Eurycantha np. na ligninie. Owszem, też będzie wysoki procent klucia, ale jest to zbędne zamieszanie, podczas którego coś może się stać (uszkodzimy jaja, pominiemy jakieś bo go nie znaleźliśmy we włókninie, i inne). Poza tym, w przypadku trudniejszych gatunków może się okazać, że inny sposób inkubowania niż we włókninie wcale nie jest dobry.Jeśli już zdecydowaliśmy się na ten substrat, proponuję zastosować jeszcze jedną, genialną sztuczkę. (Podpatrzona w Belgii) : do inkubatora wpuszczamy skoczogonki. Będą one pełnić służbę sanitarną – zjedzą wszystkie resztki, jeśli jakieś jajo będzie uszkodzone – zjedzą je, dzięki czemu nie rozwinie się pleśń. Zdrowych jaj nie ruszają. Skoczogonki można znaleźć niemalże wszędzie, chociażby w ziemi kwiatowej czy w torfie.
-
Wermikulit: świetnie trzyma wilgotność, a przy tym nie pleśnieje. Stosuję go do inkubacji najbardziej wartościowych gatunków, gdyż łatwo jaja w razie czego znaleźć, wyciągnąć. Poza tym wszelkiego rodzaju nicienie wermikulitu bardzo nie lubią i jak dotąd nie zauważyłam ich obecności w takich inkubatorach. Minusem na pewno jest cena i dostępność, ale warto zainwestować. Frakcja ma niewielkie znaczenie, staram się jednak unikać najdrobniejszej – drobiny wermikulitu przyklejają się do jaj, poza tym bardzo się „pyli” i więcej jest z nim pracy.
- Lignina, chusteczki – zachwalane bardzo, ja jednak tych „cudownych właściwości” nie zauważyłam. Jak pleśń ma się pojawić, pojawi się również na ligninie. Wilgotność trzyma dość krótko, układanie wielu warstw nic nie daje bo pierwsza i tak wysycha. Plusem jest na pewno dostępność, jak i cena. No i to że wszystko ładnie widać i nie traci się kilku godzin na szukanie jaj.
- Piasek – mało popularny, a szkoda. Dobrze nadaje się do inkubacji gatunków, które lubią wilgotne podłoże. W przeciwieństwie do włókniny, ma jedną bardzo dobrą zaletę – jeśli nalejemy za dużo wody, łatwo można ten błąd naprawić – wystarczy lekko przechylić inkubator i nadmiar odlać albo przyłożyć chusteczkę. Poza tym łatwo można znaleźć jaja, łatwo dostępny i tani. (i również jedna z moich ulubionych metod inkubacji, oczywiście tuż po wermikulicie ;)
Gdy już wszystko przygotujemy, wystarczy już tylko cierpliwie czekać, i wypatrywać pierwszych owadów.
Opracowanie:
Aleksandra Walińska, na podstawie własnych doświadczeń